Dzisiaj zapraszam do poznania historii Chrześcijańskiej Spółdzielni Socjalnej „Nasz Domek” z Warszawy. 3 placówki opieki nad dziećmi, 26 pracowników po 3 latach działalności – tylko te dwie informacje świadczą o tym, że warto przyjrzeć się bliżej działalności tej spółdzielni. Zapraszam na wywiad z p. Urszulą Tuszyńską, prezesem Chrześcijańskiej Spółdzielni Socjalnej „Nasz Domek”.
Waldek Żbik: Wasza Spółdzielnia prowadzi w tej chwili przedszkole i dwie placówki żłobkowe. Skąd pomysł na taką działalność?
Urszula Tuszyńska: Tak naprawdę, to … tak wyszło. Grupa znajomych, która razem robiła wiele różnych rzeczy, w pewnym momencie chciała też razem pracować. Porozmawialiśmy o tym, jakie mamy wykształcenia, co lubimy. I wyszło, że tak w zasadzie, to jest jedyne, co możemy robić.
Najpierw prowadziliśmy opiekę we własnym domu, potem wszystko się ruszyło 🙂
Wszystko szło bardzo burzliwie, placówka po placówce, pomysł po pomyśle, projekt po projekcie. I to jeszcze wszystko zmiksowane. W międzyczasie zmiana księgowości. Tempo mieliśmy zadziwiające. Przede wszystkim dla nas samych. Jak dzisiaj patrzymy wstecz – to po prostu niewiarygodne – jako spółdzielnia nie mieliśmy (i dalej nie mamy :)) nic, nawet złotówki, a mamy wszystko.
Ilu pracowników zatrudniacie w tym momencie?
Na listopadowej liście płac mieliśmy 26 pracowników i jeszcze trochę na umowach cywilno-prawnych. W naszych placówkach zajmujemy się 65 dzieci w żłobkach i 33 w przedszkolu. Mamy jedną z najlepiej wyposażonych Sal Doświadczania Świata i SI w Warszawie. To bardzo dużo, jeśli zaczyna się od zupełnego zera.
Właśnie. Jesteście jedną z nielicznych spółdzielni, która powstała bez dotacji….
Na etapie zbierania dokumentacji do rejestracji Spółdzielni, byliśmy na spotkaniu w Urzędzie Pracy, rozmawialiśmy co i jak z naszą dotacją i w zasadzie mieliśmy już zapewnienie, że te środki są i tylko mamy złożyć papiery. Wtedy pojechałam na jakieś szkolenie (już nawet nie pamiętam jakie) i tam usłyszałam, że jeśli weźmiemy środki na stworzenie spółdzielni od „Państwa”, to w momencie, gdy będziemy się rozwiązywać, 80% naszego majątku do tego „Państwa” wraca. Nie było potrzeby analizowania czegokolwiek. Wiedzieliśmy, że chcemy robić coś dużego 🙂 i nasz „majątek” nie zamknie się w kwocie 100 000,00 zł. Stwierdziliśmy, że będziemy wolniej się rozwijać, ale samodzielnie.
To była bardzo dobra decyzja, patrząc z perspektywy czasu. Bardzo dobra. Daliśmy radę 🙂
W takim razie jaki jest przepis na wyposażenie i prowadzenie przedszkola i dwóch żłobków bez złotówki w kieszeni?
Jako Spółdzielnia nie mieliśmy nic, żadnych wspólnych środków. Wpakowaliśmy w to środki prywatne (w tym zapasy i kredyty). Ale ważniejsze od pieniędzy były:
- Zespół (nie tylko członkowie spółdzielni), który pracował dniem i nocą i nie chciał nic. Wszyscy wiedzieliśmy, że to jest nasze i robimy coś, co jest dobre. Każdy z nas na początku pracował za darmo, po to, by to powstało i stanęło na nogi. Patrzyliśmy tylko na to, by nasze zobowiązania były opłacone (co nie zawsze się udawało). I praktycznie nic ponad to. Każde wolne prywatne środki “inwestowaliśmy” w dzieciaki w takiej czy innej formie.
- Nie baliśmy się nowych rzeczy: jak coś przychodziło, to krótko zastanawialiśmy się i modliliśmy, czy Bóg tego chce dla nas. Po drodze trochę rzeczy odrzuciliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie damy rady logistycznie. Za mało mamy ludzi.
Przyjrzyjmy się może dokładniej tej historii… Jak się zaczęło z przedszkolem?
Z przedszkolem było tak: znajoma zadzwoniła, że właścicielka przedszkola, do którego chodzi jej dziecko chce je sprzedać – czy może jesteśmy zainteresowane. Nie byłyśmy. Ale nalegała, by zadzwonić, porozmawiać. Dla spokoju – zadzwoniłam, umówiłam się. Wszystko działo się baaardzo szybko. Tego samego dnia musiałam tam pojechać, bo sprawa była już w toku i trwały rozmowy z innymi chętnymi.
Pojechałam, zobaczyłam. Idealne na integrację. Umówiliśmy się na obejrzenie dokładne i rozmowę w przyszłym tygodniu. To była środa. W czwartek pojechałam na konferencję, która trwała do soboty. W piątek dostaje ok. 14. telefon, że jeśli jesteśmy zainteresowane, to o 17.00 mamy być w przedszkolu, gdyż jest zebranie z rodzicami i obecna właścicielka musi podać kolejnego właściciela, bo jest mega afera z tym wszystkim. Nie było w ogóle czasu na zastanawianie. Przedszkole po jednej stronie Warszawy, ja po drugiej stronie. Nikt oprócz mnie nie widział przedszkola, nikt z nas nie ma pojęcia co z tym robić, nikt nie ma kompetencji… w ogóle nic nie wiemy. Poprosiłam o 5 minut, by zadzwonić do ludzi i zdecydować. O 17 byliśmy przedstawiani jako kolejni właściciele przedszkola. I zaczęło do nas docierać, w co się wpakowaliśmy.
Z jednej strony można powiedzieć, że mieliście niesamowite szczęście – nie musieliście zaczynać od zera. Z drugiej … no właśnie, to skok na bardzo głęboką wodę. Jak to wyglądało od strony finansowej?
Przedszkole było finansowane przez rodziców, więc wyposażenie kupiliśmy za część wpłat rodziców. Nic za nasze środki. Potem dzierżawa, po miesiącu, tak samo za środki rodziców.
Gdyby nie nasze zaufanie do Boga – w życiu byśmy się na to nie zdecydowali. Gdyby On dał nam więcej czasu na myślenie i analizę – też byśmy tego nie tknęli: nic nie umieliśmy, nie znaliśmy się na tym, nie robiliśmy w tym… nawet obok tego nie istnieliśmy 🙂 Przedszkole znaliśmy stąd, że moje dzieci chodziły do przedszkola.
Wiedzieliśmy tylko tyle: jeżeli nam to daje Bóg, to damy radę, jeżeli to tylko nasze „chcenia” – jakoś nas z tego wymiksuje 🙂 Poprowadził nas fantastycznie.
A jak to wyglądało w przypadku żłobka?
Żłobek w budynku przedszkola – dowiedzieliśmy się, że miasto ogłasza konkurs, wystartowaliśmy, wygraliśmy i mamy żłobek finansowany przez miasto.
Drugi żłobek był z projektu POKL. Napisaliśmy projekt nie mając pojęcia, tak naprawdę, o co w tym chodzi. Zajmowaliśmy się do tej pory 10-15 dzieci, a napisaliśmy projekt na żłobek dla 45 dzieci. Merytoryka była ok. Finanse nieco pogmatwane: tu za dużo, tam za mało w kosztorysie. Jak dostaliśmy projekt, okazało się, że właściciel domu, w którym miał być żłobek zrezygnował z pomysłu. 6 miesięcy szukaliśmy miejsca (z perypetiami, oszukani po drodze przez kolejnego właściciela… – dużo się nauczyliśmy). Znaleźliśmy miejsce, zrobiliśmy swoje. Po drodze była bardzo duża ilość zmian w projekcie, zachwianie finansami spółdzielni tak mocno, że zastanawialiśmy się, czy w ogóle przetrwamy, mnóstwo pracy i wiele innych ciekawych rzeczy 🙂
Tak sobie teraz myślę, że gdyby nie zespół ludzi, którzy naprawdę razem pracują, nigdy by to nie powstało. Nieraz się kłóciliśmy, mieliśmy koszmarne spięcia, płakaliśmy, narzekaliśmy… Ale tak naprawdę, mamy fantastycznych ludzi. Nigdy bym ich nie zamieniła. Wiem, że jak zadzwonię do kogokolwiek w środku nocy i powiem: “Słuchajcie, mamy robotę”, to usłyszę: “Jak to robimy, gdzie przyjechać, kto za co odpowiada”. Nigdy nie usłyszałam: “Nie chce mi się… eee… to nie moja działka…” A nieraz dzwoniłam w środku nocy.
Mam fantastycznych ludzi 🙂
Koniec cz. 1. CDN 🙂