Zapraszam dzisiaj na wywiad z Anetą Englot ze Spółdzielni Socjalnej „Konar” z Tarnobrzega. Dowiesz się m.in. jakie były początki tej spółdzielni, jak to możliwe, że powstała bez dotacji, jaką drogę przeszła od kilkunastu do tysiąca obiadów dziennie i jakie wnioski wynikają z historii tej spółdzielni. Zapraszam.
Wersja audio rozmowy:
Waldemar Żbik: Cześć Aneta.
Aneta Englot: Cześć Waldku.
Przedstaw się proszę czytelnikom i słuchaczom bloga „Spółdzielnia socjalna w praktyce”
Dzień dobry Państwu, witam bardzo serdecznie. Nazywam się Aneta Englot, od 2005 roku zajmuję się praktycznie spółdzielniami socjalnymi. W 2005 roku powołałam do życia Spółdzielnię Socjalną Konar. Uwielbiam księgowość, analizę finansową i pracuję również na co dzień w Ogólnopolskim Związku Rewizyjnym Spółdzielni Socjalnych.
Ok, czyli to była jedna z pierwszych spółdzielni socjalnych w Polsce?
Tak, jedna z pierwszych spółdzielni socjalnych w Polsce, przy czym w obecnym czasie chyba działają z tamtych czasów cztery spółdzielnie. „Konar” funkcjonuje.
Ale nie czujesz się dinozaurem?
Raczej czuję się doświadczonym spółdzielcom socjalnym.
Brzmi lepiej. Więc kilkanaście lat doświadczenia – powiedz, jak to się wszystko zaczęło?
Myślę, że jeżeli chodzi o Spółdzielnię socjalną „Konar” to najistotniejsze jest to, że Spółdzielnia powstała bez żadnego wsparcia finansowego, to było samozaparcie osób bezrobotnych, którzy chcieli coś bardzo zmienić w swoim życiu. To były czasy, kiedy w Polsce było dosyć wysokie bezrobocie i było bardzo trudno znaleźć pracę. I oni przy mojej pomocy, takiej troszeczkę liderskiej, stwierdzili, że spróbują coś ze sobą zrobić.
Te początki były bardzo trudne, ponieważ Spółdzielnia powstała bez wsparcia finansowego, w związku z tym trzeba było poszukać kapitału.
|
Ok. To pochwal się tą wielkością, bo to faktycznie jest imponujące.
Spółdzielnia socjalna „Konar” to jest przedsiębiorstwo, które działa w branży gastronomicznej i cateringowej. Obecnie zatrudnia ponad 20 osób, ale bywa różnie w różnych okresach. Średniomiesięczne obroty to ponad 100 000 zł., średnia ilość przygotowanych posiłków to jest około tysiąca dziennie, z wyjątkiem sobót i niedziel, bo w soboty i niedziele jest jakieś trzysta.
To do czego doszliśmy przez te lata, to jest efekt naszej ciężkiej pracy, ciężkiej pracy osób zaangażowanych w „Konara”. Przez te lata mieliśmy wzloty i upadki, bo oczywiście prowadzimy przedsiębiorstwo biznesowe, przedsiębiorstwo społeczne, ale nastawione jednak na prowadzenie działalności gospodarczej, więc jak to w działalności gospodarczej bywa, czasami jest lepiej, czasami jest gorzej.
„Konar” jest już traktowany jako marka – przez lata pokazaliśmy, że jakością, zaangażowaniem i bardzo ciężką pracą można do czegoś dojść. Dzisiaj w „Konarze” nie zarabia się najniższej krajowej, dzisiaj w „Konarze” ludzie mają umowy o pracę, a jeżeli ktoś ma umowę cywilnoprawną, to płacimy zawsze troszkę więcej niż wynika to z unormowań prawnych.
W związku z tym nie warto poddawać się tak szybko. Gdybyśmy się poddali po pierwszych dwóch latach, kiedy było naprawdę bardzo trudno, to dzisiaj pewnie nie byłoby „Konara”. Trzeba czasami poświęcić swoje prywatne życie, swój prywatny czas, trzeba się po prostu temu przedsięwzięciu poświęcić, żeby coś osiągnąć. Jest takie powiedzenie „Bez pracy nie ma kołaczy”. Jeżeli my się tej pracy nie poświęcimy, nie będziemy robić tego z pełnym zaangażowaniem i taką perspektywą, że może będzie lepiej, to nie ma możliwości tego, żeby się nam udało.
|
Ok, ale mamy działalność gastronomiczną, tysiąc obiadów dziennie i bez kapitału?
Bez kapitału.
Jednak stopniowo budowaliście ten swój majątek…
To znaczy tak, bezrobotni poszli do urzędu pracy, zapytali czy w 2005 roku, czy mogą dostać dotację. Wtedy urząd pracy: „no to się zarejestrujcie, jest szansa”. Po czym urząd postawił takie warunki tym bezrobotnym, że nie byli w stanie ich spełnić, czyli nie byli w stanie zabezpieczyć tych dotacji. Nie chcieliśmy jednak zrezygnować…
Znaleźliśmy lokal, który był kiedyś restauracją. Spotkałam się z właścicielem i umówiłam się z nim tak, że wynajmie nam ten lokal, zaczniemy płacić, jak zaczniemy zarabiać. Ten lokal był częściowo wyposażony, w związku z tym mieliśmy już jakiś tam sprzęt.
Następnie poprosiliśmy panią z Sanepidu o to, żeby nam przygotowała projekt techniczny lokalu, też powiedzieliśmy, że jej zapłacimy, jak zaczniemy zarabiać. Oczywiście, ja opowiadałam o tym, kto to są ci ludzie, co chcą zrobić, dlaczego podjęli taką inicjatywę, dlaczego tak walczą o tę swoją pracę.
Pani zrobiła projekt techniczny, wtedy się przeraziliśmy, ponieważ okazało się, że brakuje nam sprzętu na jakieś trzydzieści parę tysięcy złotych. Naiwnie myśląc, ja stwierdziłam, że jak zadzwonię do pierwszej lepszej hurtowni na Podkarpaciu, to przecież kupię ten sprzęt z odroczonym terminem płatności. Tu się pomyliłam, ale moja determinacja jest taka, że ja otwieram zabarykadowane drzwi i okna. W związku z tym dodzwoniłam się do Słupska, do firmy pana Dariusza Krupy, o którym zawsze mówię z sentymentem i pan Dariusz po kilkugodzinnych rozmowach ze mną, negocjacjach, zgodził się nam sprzedać sprzęt za trzydzieści cztery, czy sześć tysięcy złotych z odroczonym terminem płatności na pół roku. Tak naprawdę „Konar” wystartował z długiem, z pozycji minus pięćdziesiąt tysięcy.
Ale to i tak brzmi wręcz niewiarygodnie.
Ale taka jest historia „Konara”
Jak to się stało, że trzy osoby Wam zaufały, że Wasze przedsięwzięcie pójdzie na tyle, że będziecie w stanie uregulować należności?
Widocznie taką mam siłę negocjacyjną. Natomiast nie zmienia to faktu, że ci bezrobotni sami, własnymi rękami wyremontowali lokal. Przypominam sobie, że pieniądze, które zarobiłam jako doradca i trener, wzięłam do ręki i pojechaliśmy do Makro czy do Euro i kupiłam mąkę, sól, ser, ziemniaki i z tego zaczęliśmy robić pierogi.
Zaczęliśmy od tych pierogów, bo tylko na to mieliśmy. Smażyliśmy jeszcze naleśniki, ponieważ od pana Dariusza Krupy kupiliśmy naleśnikarkę. I od tego się wszystko zaczęło w „Konarze”. To był pamiętam lipiec 2006 r. Od zarejestrowania Spółdzielni do uruchomienia tego przedsięwzięcia minęło z pół roku, dlatego że musieliśmy dostosować lokal do wymogu Sanepidu. I tak naprawdę, gdyby nie samozaparcie tych ludzi to pewnie by się nie udało. To była praca po kilkanaście godzin na dobę, ale oni pracowali u siebie, oni byli właścicielami tego przedsięwzięcia, nie ja.
I mieli też jakieś perspektywy…
I mieli perspektywy. Powiem Ci Waldku, że zaczęliśmy od umów na pół etatu, od 1 kwietnia 2007 roku wszyscy mają już umowy na cały etat, czyli czas, kiedy musieliśmy ograniczać wynagrodzenia to było osiem miesięcy, osiem chyba dziesięć. Od 1 kwietnia 2007 już zarabialiśmy takie pieniądze, że byliśmy w stanie płacić pełne pensje.
Ok, super. A te długi udało się popłacić w zakładanym terminie?
Tak, bardzo szybko wszystko spłaciliśmy i postawiliśmy na jakość, na wysoką jakość produktów. Do dzisiaj pierogi są marką „Konara”. My już teraz ich robimy mniej, bo nie mamy na to czasu, a wtedy produkowaliśmy chyba siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilo pierogów, sprzedawaliśmy codziennie takie ilości.
Kto był Waszym głównym klientem?
Przede wszystkim ten lokal, nasz konarowski, był w takiej starej restauracji, która jest w centrum osiedla osób starszych. W związku z tym wystawiliśmy reklamy i zrobiliśmy te pierogi po 1,90 zł. One były bardzo tanie i ci starsi ludzie zaczęli na te pierogi przychodzić. Jak już raz przyszedł ze swoim garczuszkiem, kupił sobie porcję, za chwilę przyszedł, czy jest jeszcze druga i tak to się zaczęło. Zaczynaliśmy od bardzo małych ilości i od przychodów na poziomie dziennie około 100, 150 złotych, ale my się absolutnie nie zniechęcaliśmy. Robiliśmy swoje, zapraszaliśmy swoich znajomych, żeby przychodzili do nas, żeby marketingiem szeptanym jeden drugiemu przekazał.
|
W tej grupie założycielskiej był ktoś, kto posiadał takie wysokie umiejętności gastronomiczne?
Powiem tak: ja jestem ekonomistą, nauczycielem, kucharzem jestem z zamiłowania. Poszłam do SPOŁEM, bo tam miałam znajomych i mówię: „weźcie mi pokażcie, dziewczyny, jak się robi takie rzeczy, skąd mam wymyślić receptury, procedury?” One powiedziały: „zejdź sobie tam do piwnicy, tam jest >>Gastronom<<”. Ja tego „Gastronoma”, wiesz taką żółtą książkę, zabrałam. Tam były wszystkie receptury. I myśmy metodą prób i błędów z tych receptur tworzyli produkty. Sami je konsumowaliśmy, dopasowywaliśmy i takie wyszły nasze receptury.
Ok., to brzmi jeszcze bardziej niewiarygodnie.
Ale mieliśmy panią Zosię, moją sąsiadkę, która była nauczycielem gastronomicznym i pani Zosia poproszona przeze mnie, przyszła na parę dni i pokazała pewne triki gastronomiczne. To była taka moja znajoma, którą ja poprosiłam o to, żeby nam pomogła, bo troszeczkę się obawiałam, nie ukrywam. To jednak jest żywienie ludzi – bardzo trudne i bardzo specyficzne.
Mamy sytuację taką, że wchodzicie z długiem kilkadziesiąt tysięcy złotych, jako spółdzielnia socjalna, jest kilka miesięcy, w trakcie których rozpędzacie się, wchodzicie na rynek, wyrabiacie sobie markę, ludzie przechodzą na pełne etaty, spłacacie długi…
Tak.
A bywa i tak, że spółdzielnia socjalna dostaje 100 czy 120 tysięcy w ramach projektu unijnego, wsparcie pomostowe, no i jakoś to nie idzie. Pytanie więc, co robiliście takiego, że w tym pierwszym okresie udało Wam się wyjść z tych długów i stanąć na nogi dosyć solidnie?
Pracowaliśmy, poświęcaliśmy swój czas prywatny, w ogóle ja mam takie wrażenie, że po prostu tak się zawzięliśmy na to. To też było takie na przekór urzędowi pracy, bo urząd mówił: „nie, nie dadzą rady, to w ogóle, kto wymyślił taki pomysł?”.
Chcieliście udowodnić..
Chcieliśmy chyba udowodnić, że to jest nieprawda. Zresztą ja po kilku latach doczekałam się przeprosin od pana dyrektora PUP-u, że się pomylił i nas przeprasza.
Wytłumaczyłam tym spółdzielcom (wtedy jeszcze nie byłam członkiem Spółdzielni, bo przepisy prawa na to nie pozwalały), że to jest ich własność, oni pracują u siebie, w swojej własnej firmie. I ta firma może im dać utrzymanie za jakiś czas, ale muszą się w to zaangażować.
Jeżeli prowadzisz jednoosobową działalność gospodarczą, a Ty to wiesz najlepiej, to musisz temu poświęcić się, bo jak się nie poświęcisz, to samo to nie przyjdzie do Ciebie. Nie przyjdzie kontrahent do Ciebie, nie przyjdzie klient, nie przyjdą pieniądze. Ty musisz się temu poświęcić. I tak samo jest w spółdzielniach socjalnych, jeżeli się nie zaangażujemy w tą pracę, jeżeli nie będziemy profesjonalni, jeżeli nie będziemy dbać o jakość naszych produktów, jeżeli będziemy coś kombinować i wydawać nam się będzie, że kasza manna nam sama z nieba spadnie, to ona nam nie spadnie, nie ma takiej możliwości.
Ok., czyli praca, ciężka praca, zaangażowanie, stawianie na jakość. Coś jeszcze?
Otwarcie się na ludzi, myślę też, że my słuchaliśmy tego, co klienci do nas mówią. Oni nam wiele rzeczy podpowiadali, mówili, że tego nie chcą, tamto chcą. Ja pamiętam przez lipiec, sierpień i chyba do połowy września, sprzedawaliśmy same mączne rzeczy. A już chyba od września wprowadziliśmy mięso, jakieś kotlety, poszliśmy w dania obiadowe. I to nam pozwoliło zwiększyć przychody, bo na samych mącznych rzeczach nie bylibyśmy w stanie zarobić pieniędzy.
Czyli słuchanie klientów.
Tak, słuchaliśmy klientów. Prosiliśmy znajomych dziennikarzy, żeby o nas mówili. Zamawiało nasze obiady lokalne radio Leliwa i mówiło, że pyszne obiady robi „Konar”.
Nawet muszę powiedzieć, że do dzisiaj nie wszyscy kojarzą „Konara”, kojarzą bar, ale nie wiedzą, że to Spółdzielni Socjalnej „Konar”. Bo my mieliśmy swoją ideę – że to jest tworzenie miejsc pracy, że to jest pomoc bezrobotnym, ale tak naprawdę postawiliśmy na takie działania typowo biznesowe, bo nie dalibyśmy rady.
Pamiętam, jak uzbieraliśmy 240 złotych na to, żeby sobie zrobić ulotki. To była chyba zima i firma nam wydrukowała ulotki i zamiast „Konar” zrobiła Komar. Było nam tak strasznie przykro, że nas nie zidentyfikowała, ale wcale się tym nie przejmowaliśmy. Oczywiście z tego powodu zrobili drugie tyle – wtedy mieliśmy już dwa tysiące, czy tam trzy tysiące tych ulotek. Rozdaliśmy wszystkie ulotki, czasem tłumacząc klientowi, że nie jesteśmy żaden Komar tylko „Konar”. Tym sposobem docieraliśmy (po prostu najprostszymi kanałami) do klientów. Nie mieliśmy innego wyjścia, po prostu postawiliśmy na to, że może nam się uda tym marketingiem szeptanym i nam się udało.
Dzisiaj spółdzielnie mają wszystko tak naprawdę – mają wsparcie, doradztwo, pieniądze, szkolenia. I teraz pytanie: która droga jest lepsza, czy ta prostsza, która daje wszystko, czy ta taka właśnie wyboista, która cię wzmacnia i która ci pokazuje, że co cię nie zabije, to cię wzmocni…
Tak, ale pod warunkiem, że wyciągniesz wnioski. Na pewno też ta trudna droga nie jest dla wszystkich.
Nie jest. Musimy mieć taką świadomość, że potrzebujemy fachowców i specjalistów w spółdzielniach. Jeżeli nie mamy specjalistów, to sobie nie damy rady. Dlatego, że nie da się prowadzić przedsiębiorstwa bez wiedzy specjalistycznej, bez umiejętności zarządzania zespołem ludzkim, bez umiejętności zarządzania finansami.
|
Pewnych rzeczy nam jeszcze brakuje, ponieważ jesteśmy na początku rozwoju ekonomii społecznej w Polsce.
Ok. Wracając do wniosków z Waszej działalności, czyli potrzebna jest przebojowość, nie czekanie na klienta, tylko wyjście z własną inicjatywą.
No tak, ja pamiętam nie mieliśmy komputera, ja prowadziłam księgowość ręcznie. Przez pierwsze pół roku nie mieliśmy sprzętu.
Taka historia: w 2007 roku, chyba w październiku, dostaliśmy grant z ośrodka wsparcia spółdzielczości socjalnej. To było dwadzieścia tysięcy złotych. Dostaliśmy niesamowitych skrzydeł. Kupiliśmy sobie całe wyposażenie do cateringu, mogliśmy wreszcie imprezy obsługiwać, mieliśmy podgrzewacze. Tak się podobało to pracownikom Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, że w tym samym roku dali nam jeszcze kolejne dwadzieścia tysięcy, następny grant i jeszcze dziesięć. W związku z tym mogliśmy kupić bardzo dużo sprzętu, bo w zasadzie tylko w sprzęt inwestowaliśmy, bo bez tego sprzętu nie dalibyśmy rady. Dzisiaj w zasadzie mamy cały sprzęt, wyposażenie kuchenne własne. Mamy chyba pięć, czy sześć aut, bo te tysiąc obiadów trzeba jakoś rozwieść, bo nie da się na barana i w miasto. Dowozimy mieszkańcom Tarnobrzega obiady na telefon, od godziny trzynastej do siedemnastej, czyli tak zwane dania dnia.
Zapraszamy na stronę „Konara”, jesteśmy też na Facebooku. Nawiązałam chyba z tydzień temu współpracę z najlepszym fotografem tarnobrzeskim. Powiedział, że zrobi nam zdjęcia, bardzo się podobamy.
Generalnie, ja zawsze podkreślam ten społeczny charakter „Konara”, że u nas pracują ludzie, którym jest trudniej w życiu, że my zatrudniamy ludzi, którzy nie mogą znaleźć pracy na otwartym rynku pracy, że dla mnie priorytetem jest pomoc matkom samotnie wychowującym dzieci, rodzinom wielodzietnym, osobom niepełnosprawnym, chorym, słabszym generalnie od innych. Ale też pomagamy bardzo wielu młodym osobom, na przykład przychodzą do mnie kierowcy, mówią pani Aneto, chce pracować na ciężarówkach, ale nie mam doświadczenia jako kierowca. Zdarzyło nam się już chyba z pięciu, czy sześciu kierowców zatrudnić na dwa lata. I po dwóch latach oni odchodzą sobie na otwarty biznes, bo mają te dwa lata doświadczenia.
Super.
Więc to jest taki mój pomysł na ekonomię społeczną, że jeżeli ktoś po jakimś czasie chce odejść z „Konara”, to my go nie trzymamy. Jeżeli ja uznam, że moja misja w „Konarze” się skończyła, to też stamtąd odejdę. A Spółdzielnia będzie funkcjonować, będą ją przejmować młodsi ludzie i będą sobie tam funkcjonować. Natomiast to, co jest istotne, to jest to, że bez wsparcia samorządu, ciężko jest funkcjonować spółdzielniom.
Ale trudno też się tak po prostu „uwiesić” na samorządzie.
Jasne, musimy dywersyfikować usługi, to nie jest tak, że my wszystko mamy. Ja bardzo szybko liczę i generalnie „Konar” ma chyba 40% usług z wygranych przetargów. Oczywiście nie korzystamy z klauzul społecznych, tylko wygrywamy przetargi na otwartym rynku. Czasami przegrywamy o jednego grosza, a czasami wygrywamy o jednego grosza. To jest loteria. Natomiast mam nadzieję, że przekonam samorząd do tego, żeby jednak zastosowali wobec nas klauzulę i żeby nam było jeszcze lepiej.
|
Jasne. Powiedz mi jeszcze, te tysiąc obiadów gdzie jedzie, do kogo?
To znaczy to jest tak, na miejscu w barze, my mamy taki lokal pięćset metrów, z czego powierzchnia konsumpcyjna, to jest takie 100, 120 metrów. Na miejscu w barze mamy konsumpcję na jakieś trzysta, czterysta obiadów, to są mieszkańcy Tarnobrzega, ubodzy, to są dzieci z Ukrainy, które przyjechały uczyć się do Polski, to są klienci indywidualni, to są sportowcy, którzy przychodzą do nas na obiady i seniorzy, czyli to jest jakby pierwsza grupa.
Druga grupa to jest zakład pielęgnacyjno-opiekuńczy i tam mamy też setkę tych obiadów, gdzie dowozimy do zakładu pielęgnacyjnego po wygranym przetargu.
Potem mamy przedszkola, niepubliczne przedszkola najczęściej i tam myślę, że mamy kolo dwustu obiadów.
Potem mamy szkoły (od września chyba mamy nawet więcej niż tysiąc, bo tak zapomniałam o tej Nowej Dębie). Od września wygraliśmy przetarg na dożywianie dzieciaków w szkołach w sąsiedniej gminie.
Mamy danie dnia, których sprzedajmy 100, 150, które dowozimy na terenie Tarnobrzega od trzynastej.
Oczywiście, jeszcze mamy bardzo często robotników, żywimy aresztantów naszego aresztu. Dużo rzeczy robimy, żywimy Szkołę Mistrzostwa Sportowego PZPN-u, Szkołę Mistrzostwa Sportowego Piłkarzy, jesteśmy sponsorem klubu koszykarskiego Siarka Tarnobrzeg. On do tej pory grał przez chyba siedem, czy osiem sezonów w najwyższej klasie ligowej, a teraz gra w pierwszej lidze. Czyli dajemy koszykarzom Siarki Tarnobrzeg obiady w ramach sponsoringu. Oni nas za to reklamują na koszulkach.
Gotujemy dania dietetyczne, czyli dla osób chorych, ale też gotujemy taką normalną polską kuchnię, ponieważ w zasadzie skupiliśmy się na kuchni polskiej. Robimy śniadania, kolacje, od kilku już lat obsługujemy festiwal Sater Blues, który skupia jazzmanów, artystów z całego świata, którzy przyjeżdżają do nas do Tarnobrzega na jednodniowy festiwal i robimy dla nich bankiet, czyli zakończenie imprezy. Zawsze się pytają organizatora, jak on się umawia z nimi na imprezy, czy będzie ta sama firma robiła catering i przygotowywała stół, bo ten stół co roku robimy w innej wersji tematycznej i ci ludzie są zachwyceni.
Robimy więc również taką wyższą półkę. Często dziwią się ludzie, to „Konar” to zrobił. W tej chwili mamy już kucharzy, którzy ukończyli szkołę, są przygotowani merytorycznie do tej pracy. Obsługujemy szkolenia oczywiście. Zresztą szkolenia pomogły nam swego czasu wyjść na prostą. Jeździliśmy z cateringiem po całym Podkarpaciu, po całym absolutnie Podkarpaciu, nie wymyślaliśmy, że do Lubaczowa nam się nie chce jechać, bo straciliśmy 100 złotych, ale zarobiliśmy sto kolejne.
|
Jeżeli na starcie uznasz, że ty za dziesięć złotych to ty nie będziesz tego robił, to na pewno się pogubisz w którymś momencie.
Ok, ale liczyliście, jakie są Wasze koszty? Biorąc każde zlecenie możemy też łatwo popłynąć…
Zawsze robiliśmy kalkulację. My bez kalkulacji nie funkcjonujemy. My musimy mieć w przychodach pokrycie naszych kosztów, możemy na tym nie zarabiać, ale koszty musimy mieć pokryte.
Oczywiście też przez te lata zdarzyło się nam popłynąć. Na przykład wzięliśmy się za przedsięwzięcie, które nam nie wypaliło i później jakiś czas musieliśmy je spłacać i popadliśmy w tarapaty, bo to jest normalne. Bo ktoś nas do czegoś namówił, uwierzyliśmy, że może nam się powiedzie, bo chcieliśmy coś więcej, bo czegoś nie wykonaliśmy. To normalne, to jest zwykłe ryzyko ekonomiczne i to się może zdarzyć.
Natomiast generalnie zawsze wyznaję zasadę małych kroczków. Jestem przekonana, że każdy spółdzielca, który zaczyna w spółdzielni nie będzie szedł od razu na fula, czyli pójdzie małymi krokami, w którymś momencie dojdzie do celu. Natomiast, jeżeli zacznie jeść chochlą to na pewno się obleje i nic z tego nie będzie miał.
Zdecydowanie. Jakie są trzy rzeczy, które zrobiłabyś inaczej, patrząc na to z perspektywy tych kilkunastu lat.
Zawsze mi się marzyła taka profesjonalna restauracja. To jest jeszcze marzenie z czasów studenckich. Gdybym troszeczkę pokierowała inaczej, to być może dzisiaj by nie było baru, tylko by była restauracja. Gdybym nie zainwestowała w niektóre przedsięwzięcia gastronomiczne to może zrealizowałabym to marzenie.
Ale bardziej myślałam tutaj o spółdzielcach, żeby oni mieli zabezpieczenie.
Więc pierwsza sprawa, że nie postawiłam tak zupełnie na jakość lokalu, na wygląd, na wizerunek, to na pewno mój błąd.
Dwa, że bardzo ufam ludziom i czasami…
Ale chyba się opłacało?
Właśnie parę osób nas wykorzystało przez te kilkanaście lat. Jak nas wykorzystało? Zwolnieniami lekarskimi.
Czyli rozwiązaniem byłaby jakaś lepsza weryfikacja kandydatów do pracy?
Tak, w tej chwili weryfikujemy, prowadzimy rozmowy rekrutacyjne. Jesteśmy bardziej wymagający dla osób, które przyjmujemy. To na pewno druga rzecz i trzecia rzecz…
Poczekaj jeszcze, są może jakieś takie rzeczy, które robicie, które mogłyby zrobić inne spółdzielnie w rekrutacji?
My bardzo sprawdzamy osoby w rekrutacji, to znaczy rozmawiam z poprzednimi pracodawcami.
|
Myślę, że na tym też bardzo dużo tracimy, spółdzielcy tracą.
Jeszcze myślę o tej trzeciej rzeczy, wiesz…
Myślę, że czasami mam zbyt dobre serce i ustępuję, że jest mi szkoda człowieka i na przykład nie przekaże mu zadania. Teraz już to umiem robić, bo też się uczę. Mimo, że jestem ekonomistą z wykształcenia i osobą przygotowaną zawodowo do tego, bo zresztą skończyłam studia podyplomowe z ekonomii społecznej, zarządzania, także mam jakieś tam kwalifikacje. Natomiast łatwo mną sterować, czasami bywam mało asertywna i tego uczyłam się przez lata.
Czyli taka kwestia umiejętności zarządczych, delegowania zadań?
Tak, na pewno. Ja przeszłam ze szkoły, z nauczyciela do biznesu, i troszeczkę też prowadzenie za rączkę, to był taki mój nawyk ze szkoły.
Koniec części pierwszej. To tyle nt. historii Spółdzielni Socjalnej Konar z Tarnobrzega. Za tydzień ukaże się kolejna część rozmowy z Anetą, tym razem porozmawiamy o Ogólnopolskim Związku Rewizyjnym Spółdzielni Socjalnych i o księgowości w spółdzielni, więc zapraszam do śledzenia wpisów na blogu.